Pomimo braku swoich przyjaciół, Remus cieszył się z tych kilku dni wolności. Po Bożym Narodzeniu został tydzień dni wolnych od zajęć. Nowy Rok w Hogwarcie był wspaniały - zniknęły choinki, a na ich miejsce ustawiono duże zegary, które odliczały czas do nadchodzącego roku. W sylwestrową noc, cały Hogwart oświetlały jedynie świece lewitujące w wyznaczonych miejscach zamku. O północy wszyscy wyszli na błonia, a nauczyciele dali pokaz magicznych sztucznych ogni, oraz fajerwerek, które sami wyczarowali. To było coś niesamowitego i Remus cieszył się, że może brać w tym udział.
Ale stało się też kilka nieprzyjemnych rzeczy. Malfoy podszedł zbyt blisko i byłby się poparzył, ale nauczyciel Starożytnych Run, Marcel Eiri zdążył go ocalić; iaczej jednak, było z nim samym. Doznał poważnych obrażeń. Profesor Nickmann szybko zaniósł go do skrzydła szpitalnego, bo na szczęście pielęgniarka nie chciała brać udziału w imprezie. Było kolorowko, głośno... Po prostu świetnie. Ale Remusowi coś przeszkadzało.
- Remus? Wszystko w porządku? - Zapytał Erick.
- Tak - odpowiedział dziwnym, piskliwym i nienaturalnie... Wystraszonym głosem.
- Nigdy nie widziałeś fajerwerków?
- Widziałem - powiedział z politowaniem - ale nie tak blisko.
I wtedy zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, bo profesor Binns (nauczyciel Historii Magii) wystrzelił kilka kolorowych ogni tuż obok niego.
Poczuł go znowu. Po raz kolejny próbował przejąć kontrolę. A nie powinien. Nigdy się to nie działo. Nigdy, kiedy był w domu. W Hogwarcie już kilka razy miało to miejsce.
Wyrywał się. Gryzł. Drapał.
Remus rozejrzał się dziko i odszedł wolnym krokiem od swoich przyjaciół.
Czuł go. Czuł jego strach, zdezorientowanie i złość.
Kierował się w stronę Zakazanego Lasu.
A on nadal o sobie przypominał. Skamlał. Wył. Próbował zawładnąć Remusem.
Wbiegł między drzewa. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności w sekundę. A może nawet mniej. Biegł szybko. Tak jak wilkołaki.
I upadł. Bo nie potrafił go opanować. Swojego alter ego, które towarzyszyć mu będzie do śmierci. Które będzie jego zmorą i odskocznią jednocześnie. Które będzie go dręczyło i pomagało mu. Wilk wygrał. Przejął ciało Remusa. A jego przegrana była bardzo bolesna.
Ale śmiał się z wilka. Bo był tchórzem. Bał się fajerwerków.
***
Siedział w pokoju, pijąc herbatę. Kubek dostał od taty, tak dla śmiechu. Wodę wyczarował, torebkę do zaparzenia napoju miał... Dzięki Jamesowi, który zwinął kilka (czytaj około trzydziestu) na którymś ze śniadań*, wodę zaparzył sam. Siedział więc na łóżku i pił, trzymając kubek jak zawsze - obiema dłońmi.
Była dwudziesta. Na dworze egipskie ciemności. I jedynym naturalnym światłem był blask sierpu księżyca. Ten znienawidzony blask. Koszmar.
Wziął do ręki list.
Od nieznajomego.
I nie wiedział jak go rozkminić.
Nadal nie zauważył tych inicjałów.
A przecież były tak oczywiste.
Wręcz jarzyły się własnym blaskiem na tle innych liter i samej kartki.
A on ich nie widział.
A ich właściciel stał na skraju pewnego ciemnego lasu, tak bardzo przypominającego ten Zakazany.
I patrzył na ten sam księżyc, na który Remus wkońcu odważył się spojrzeć.
I zastanawiał się, dlaczego akurat ten idiotyczny Lupin tak go interesuje.
I nie wywnioskował nic, poza tym, że kobieta, którą całował miała podobny kolor włosów.
Podobny do jego.
Do Remusa.
Ale tylko podobny.
Bo Remus był jedyny w swoim rodzaju.
***
Obudził się z jej wspomnieniem przed oczami.
Megan.
Miałem ją zdemaskować.
Ale nie zrobił nic, z braku chęci. Już drugą książkę od Petera odłożył na małą stertę tych przeczytanych. Ta kolekcja znajdowała się za jego łóżkiem. A ta nieprzeczytanych była nad łóżkiem.
Oto kolejny wymysł młodych czarodziejów.
Półki nad łóżkiem.
Bo ich nie mieli, a Peter uznał, że muszą być. Tak samo było z syriuszowym biurkiem, jamesową wanną... I remusowymi zasłonami na trzech dużych oknach, które były symetrycznie rozmieszczone na ścianie sypialni i sięgały podłogi. Odkładając książkę zauważył Malfoy'a i Black. Znów razem.
Irytują mnie samym swoim 'ja'.
Uznając, że nie ma sensu siedzieć dalej samemu w dormitorium, skierował się w stronę drzwi. Czekało go jednak niemałe zdziwienie, ponieważ, gdy otwierał drzwi stanął twarz w twarz z nikim innym jak Megan. Było to nawet bliżej niż twarzą w twarz, bo prawie stykali się nosami. Jej dłoń zastygła w powietrzu, bo właśnie chciała chwycić klamkę. Remus poczuł, jak na jego policzki wpływa fala górąca i, nie chcąc by się z niege śmiała, obrócił się na pięcie dookoła własnej osi, równocześnie się śmiejąc.
Przebywanie w domu bez rówieśników wcale nie jest dobre. A dodając mój nieśmiały charakter... Dno, dno, dno i osiem metrów mułu.
- Niezłe - powiedziała lekko się uśmiechając. - A teraz chodź do skrzydła szpitalnego. Dorcas spadła ze schodów.
Pobladł, jeśli w jego wykonaniu było to możliwe. Przynajmniej czuł się, jakby pobladł. Rzucił się do drzwi i - przesuwając Meg - zbiegł po schodach w zawrotnym tempie. Cieszył się z tego, że nie poszedł do biblioteki. Wtedy Megan by go nie znalazła.
Dogoniła go po chwili.
- Co jej się stało?
- Spadła ze schodów. Dużo jej się stało. Wymieniać?
- Nie. - Powiedział stanowczo - nie będę martwić się na zapas.
- Dobrze. Żebyś się tylko nie zdziwił - jej grobowy głos sprawił, że włosy stanęły mu dęba.
Mijali kolejne korytarze, schody, przejścia i zbroje. Widzieli też - w którymś z tajnych przejść - jakichś "zakochańców" jak to powiedziała Megan, którzy dość entuzjastycznie okazywali sobie uczucia. Nie widzieli kto to, ale usłyszeli głosy.
- Marcel, nie teraz - powiedział jakiś mężczyzna.
- Ojej, Louis... - kolejny męski głos.
Dziwna zbieżność imion. Ich dwaj nauczyciele - Marcel Eiri i Louis Nickmann - przecież mieli takie imiona. Ale nie mogliby...
Nieważne.
Biegli dalej. Zbroja, zbroja, zbroja, irytek, zbroja, zbroja.
Dotarli do skrzydła szpitalnego. Otworzyli drzwi.
Remus spodziewał się połamanych kości, siniaków, rozcięć... A Dorcas siedziała na kozetce z małą raną na nadgarstu i spuchniętym palcem wskazującym.
Remusowi opadły ręce.
- Ale... - nie wiedział, ci powiedzieć.
- Spadłam ze schodów. Wiem, jestem głupia. - Zaczęła Dor.
- Ale...
- Spadła ze schodów. Trzech schodów. - Megan była wyraźnie rozbawiona.
- A... Ja... Ugh... Megan! - Podszedł do niej i, z braku pomysłów, mocno potargał jej włosy.
- Ej!
- A co się stało? - Zapytał Damien.
- Powiedziałam mu, że Dorcas spadła ze schodów i jest w skrzydle szpitalnym.
- No, bo tak jest... - zaczął Erick.
- Tak, ale ja myślałem, że coś jej się stało. Wiesz krew, połamane kości, krzyki i takie tam... Czekałem na jakąś akcję, albo coś... A ty mi wyskakujesz z... - wskazał na Dorcas - tym.
- Oh, wybacz.
Remus rozejrzał się, w poszukiwaniu profesora Eiri'ego. Nie znalazł go.
Wrócili do Pokoju Wspólnego w dobrych nastrojach. Każdy myślał o czym innym. Remus o Eirim i Nickmannie, Damien o swoim młodszym bracie, który się rozchorował, Erick o tym, że niedługo zaczną się lekcje, Dorcas o tym, że bolą ją knykcie, a Megan o swoich rodzicach. Rocznica ich śmierci zbliżała się wielkimi krokami.
***
Przerwa świąteczna skończyła się tak samo, jak się zaczęła - zbyt nagle. Nic nie trwa wiecznie, a już na pewno nie to, co najlepsze.
Remus stał na peronie w Hogsmeade, czekając na pociąg. Obok niego dzielnie trzymała się Dorcas, której nos był nienaturalnie czerwony. Miała szkolny szal i czapkę, grubą, puchową kurtkę i rekawiczki.
- Czmu tobie nie jest zimno?! - Zapytała z wyrzutem.
- Przepraszam... - powiedział ironicznie - po prostu. Nie jest i tyle.
Chciał usiąść na ławkę, ale uznał, że byłaby to zbyt jawna niesubordynacja w stosunku do zwyczajnych praw człowieczeństwa. Ludziom w zimę raczej jest zimno.
Oparł się więc o mur z czerwonej cegły i po chwili zganił siebie w duchu, bo prawie na pewno pobrudzi sobie kurtkę.
Uslyszał jadący pociąg, ale wiedział, że tylko on go słyszy. Po chwili dźwięk narastał i razem z Dorcas podeszli bliżej.
Czerwony pociąg zatrzymał się z niemałym piskiem i zaczęli z niego wypływać uczniowie. Dorcas pożegnała się z Remusem i pobiegła w stronę Lily, Eleanor i Agathy. On nadal czekał. Zdał sobie sprawę z jednej ważnej rzeczy - Syriusz na pewno nie będzie chciał się przepychać, więc wyjdą ostatni. Postanowił, że jednak usiądzie na ławce. Czekał.
Ludzie spieszyli się, biegli, krzyczeli. Zobaczył Dor i jej przyjaciółki. Pokiwała mu, a on odpowiedział tym samym dodając uśmiech i wstając. Usłyszał bowiem śmiech Petera.
Stanął stosunkowo blisko pociągu. I wtedy wybiegli.
- Remus! Remmy! - James biegł do niego z zawrotną (jak na człowieka) szybkością. Dopadł go i Remus prawie się przewrócił. Niespodziewany atak ciężkiego obiektu.
- Nie. Jesteś. Aż. Taki. Lekki. - Wydyszał.
- Chcesz go zabić Jim? Dopiero co wróciliśmy! - Syriusz dołączył do nich.
- A ja?! - Peter też.
I stali tak przytuleni. Jak najlepszi przyjaciele, których nie obchodzi, czy ktoś źle o nich pomyśli, czy nie. Którzy mają w nosie to, jak zazwyczaj zachowują się chłopcy, gdy uważają się za przyjaciół. Bo oni mieli swoje zasady. Od początku i - choć jeszcze tego nie wiedzieli - to miało im przysporzyć wielu problemów.
*jestem zwolenniczką własnej wersji śniadań w WS. Uważam, że było po kilka rodzajów soków i wody, ale też torebki z kilkoma rodzajami herbaty, ułożone np. na 'postumencie do owoców' (jak ja to mówię ;)
Siemaneczko!
Jak tam u was samopoczucie?
Ja jestem wesoła od kilku dni.
Udało mi się poprawić fizykę!
Notka z lekka sentymentalna i dramaryczna z tego co widzę... XD
JAK ZGADNIECIE, O KOGO MO CHODZI Z INICJAŁAMI TO NIE PISZCIE! NIC! NAWET SŁOWA!
Cieszę się, że niektórzy mają lepszą dedukcję. Ale nie pieszcie
Ah, a tak dla sprawdzenia kto czyta tę część komunikacyjną (jeśli to czytasz-odpowiedz):
Wasz ulubiomy parring z HP?
;3
Megan Lunaris Moony